reklama

Kiedy konie rządziły Bieszczadami. Ostatni rymarz - historia "Łysego"

Opublikowano:
Autor: | Zdjęcie: Lidia Tul Chmielewska

Kiedy konie rządziły Bieszczadami. Ostatni rymarz - historia "Łysego" - Zdjęcie główne

Adam "Łysy" Glinczewski | foto Lidia Tul Chmielewska

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Bieszczadzkie dziejeAdam „Łysy” Glinczewski to ceniony artysta i rzemieślnik z Bieszczadów, znany z rzeźb, unikatowych noży oraz wierszy i piosenek inspirowanych życiem w Bieszczadach. W latach 80. pracował jako rymarz w parku konnym w Pszczelinach. Kim jest i jak wyglądała jego droga? Poznajcie historię „Łysego” - rymarza.
reklama

Znacie jakiegoś rymarza?

W każdym większym parku konnym na etacie był rymarz, zajmujący się wykonywaniem i naprawą uprzęży i wszystkim, co zrobione ze skóry a potrzebne przy koniach: chomąta, lejce, szory i ogłowia, aż po rzemień do furmańskiego bata. Dziś ten zawód jest na wymarciu, bo robieniem siodeł zajmują się większe firmy, a indywidualni rymarze poszli w zapomnienie. 

Rymarzem, w parku w Pszczelinach w latach 1982-1984 był Adam „Łysy” Glinczewski, późniejszy drwal, znany w Bieszczadach jako rzeźbiarz, wykonawca super noży i bard, autor m.in. piosenek opiewających trud ludzi lasu.

reklama

zdjęcie, na którym jest Adam GlinczewskiAdam "Łysy" Glinczewski/fot. Grzegorz Lizakowski

W Bieszczady przyjechał jako wrocławianin z fachem szewca w ręku. Mieszkał w Czarnej, reperował buty, ale wkrótce ktoś przywiózł do remontu uprząż, następny siodło… A że był jedynym szewcem po tej stronie gór, sława wkrótce trafiła do Pszczelin, gdzie brygadzista parku konnego Ziaja od pewnego czasu miał problem z człowiekiem od reperacji uprzęży końskiej. Zaproszenie przyszło od samego nadleśniczego.  Mimo braku papierów mistrza rymarskiego, „Łysy” dostał etat w parku i kanciapę do dyspozycji wraz z kilkoma zaledwie narzędziami. Resztę woził ze sobą codziennie z Czarnej. 

reklama

- Trzeba pamiętać, że wypłata brygadzisty parku konnego zależała od średniej płacy wozaków, dlatego ich szef bardzo dbał o ludzi, o konie i ich uprząż, a to znaczyło, że będzie również dbał o parkowego rymarza – wyjaśnia „Łysy”. 

Zaczynał dość skromnie, bo narzędzi brakowało, musiał je sobie skompletować, bowiem te szewskie nie nadają się do ciężkiej rymarki. Doskwierał też brak skór, a gdy już trzeba było coś wykroić z dużego płatu, robiło się to pod okiem brygadzisty, bowiem skóra była wówczas surowcem strategicznym.

- Jak przyjeżdżałem pierwszym autobusem do Pszczelin, to wpierw musiałem rozpalić pod kuchnią, żeby się ogrzać, bo zimy bywały wtedy ostre. Trzeba też było ogrzać narzędzia i materiały. Muszę powiedzieć, że miałem fart do ludzi; tuż obok mojego warsztatu była stolarnia, gdzie urzędował stelmach pan Julian Tokarz, blisko też mieliśmy do kuźni, do pana Kazia Staniszewskiego. Obaj to świetni ludzie, starsi ode mnie sporo i doświadczeni, stąd wiele się od nich nauczyłem – wspomina. – Przy remontach chomąt bardzo pomagał mi pan Julian. Pokazał gdzie szukać materiału na kleszczyny. Chodziliśmy wzdłuż potoków, wybierając odpowiednio łukowato wyrastające z brzegu jesiony, szukając w miarę niestarych, ale wyrastającym z brzegu w tzw. „fajkę”, bo one od razu dawały znakomity przekrój kleszczyny i nie trzeba jej było giąć przez parowanie – objaśnia Glinczewski.

Poza tym były dużo mocniejsze, nie pękały przy wielkich obciążeniach. Oczywiście we współpracy ze stelmachem tę drewnianą część chomąta trzeba było przygotować zgodnie z rozmiarem szyi konia. W darze od pana Juliana dostałem piłkę ramową z wąskim brzeszczotem do wycinania kształtów, mam ją do dziś i używam, bo nie daje się zastąpić nowoczesnym sprzętem. Zrobienie otworów mocujących i złączanie kleszczyn z podkładem to już sprawa dość prosta, jeśli oczywiście znany jest rozmiar szyi konia. Podkład chomąta wypełniany był najczęściej trawą morską, przy jej braku stosowano cienką słomę, też specjalnie spreparowaną, rzadziej siano, traktowane jako uboga amortyzacja dla końskiego karku. 

reklama

Adam "Łysy" Glinczewski/fot. fb Edward Marszałek

Ważne też, by gwoździe do łączenia skóry i drewna, były nierdzewne, mosiężne, żeby nie rdzewiały od wilgoci.   

- Ponieważ przeszedłem praktyki w dobrym warsztacie szewskim umiałem improwizować i z marnych surowców zrobić tak reperację, że  - mówiąc wprost – wozacy za mną ku…wami nie rzucali – zaznacza „Łysy”. – Wada tej praca to jej zbyt statyczny charakter; nie mogłem dłużej wytrzymać na stołku, szyjąc długie metry szorów, tyłek od tego boli i ręce, a świata człowiek widzi niewiele i ciągle wącha koński pot, którym przesiąknięta jest uprząż. Do dziś nie cierpię tego zapachu. Dlatego wolałem pójść robić do lasu pilarką. Dali mi jednak warunek, że jakby co, to mam przyjść na parę godzin do rymarni. Robiłem wówczas od rana w lesie, po południu przy uprzężach, bywało, że po 12 godzin, jak trzeba było. Takie urozmaicenie nawet mi się podobało i było finansowo bardzo korzystne. 

Były rymarz zachował sporo dawnych narzędzi. Wyciąga je po kolei objaśniając: cęgi do podciągania skóry z wkrętakiem i małym raczkiem do gwoździ, noże do cięcia skór, przelotowa igła do rzemyków, punktaki, wycinarki do otworów, nóż siodlarski niezastąpiony do wycinania kształtów, szydła różniej grubości, a nawet chirurgiczne igły kształtowe…

-  Skóra to skóra, czy żywa ludzka czy też wołowa na chomąto, da się szyć tymi samymi narzędziami – podkreśla, po czym prezentuje młotek rymarski o specjalnym kształcie. – Ale ta skóra musi być wpierw wyklepana dobrze, żeby na wilgoci nie pracowała i do tego właśnie jest młotek o specjalnej budowie, pozwalający dobijać fałdy skóry po wewnętrznej stronie chomąta. To wszystko trzeba zrobić przed ostatecznym szyciem. 

- A jaka skóra szła na baty?

- To zależy dla kogo, bo każdy wozak miał swoje preferencje – objaśnia Adam. – Jedni woleli gruby rzemień, wiązali na nim kilka węzłów, żeby dyscyplinować ospałe konie. To było oczywiście zabronione. Natomiast wozacka elita brzydziła się tym i wolała cieniutki rzemień, dobrze świszczący nad końskim zadem. Ten świst w ręku specjalisty ponaglał konie lepiej, niż batożenie zwierzęcia bez potrzeby.

„Łysy” do dziś, gdy jest potrzeba, zreperuje kolegom uprząż czy siodło, ale to już tylko okazjonalnie. Z dawnych czasów zachował kilka narzędzi, piłę ramówkę z wąskim brzeszczotem, którą dostał od Juliana Tokarza i parę podków, w tym jedna, ta największa, właśnie z parku w Pszczelinach. 

Co ciekawe nazwisko Rymarz nosi w Polsce ponad 1200 osób,  z czego co czwarty mieszka na Podkarpaciu. Z kolei na ponad 600 Rymarowiczów (synów rymarza), aż 265 to mieszkańcy Podkarpacia. Żyje też w kraju ponad 800 Rymarów,  z tego niemal co drugi Rymar w naszym regionie.  Ale zakładów rymarskich w całym kraju trudno doliczyć się nawet setki, przy czym te które oferują usługi rymarskie, to głownie firmy kaletnicze i szewskie o poszerzonym profilu działalności. O prawdziwego rymarza dużo trudniej dziś, niż w czasach, gdy działały parki konne.

reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama