reklama

Ludzie Bieszczadu piórem Edwarda Marszałka. "Łysy" co był kiedyś drwalem

Opublikowano:
Autor: | Zdjęcie: Adam "Łysy" Glinczewski

Ludzie Bieszczadu piórem Edwarda Marszałka. "Łysy" co był kiedyś drwalem - Zdjęcie główne

Fb. Edward Marszałek | foto Adam "Łysy" Glinczewski

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Bieszczadzkie dzieje Adama Glinczewskiego znają wszyscy, którzy znają Bieszczady. Słynny dziś „Łysy” pojawia się na zjazdach bieszczadników, pisze wiersze i piosenki, koncertuje na dużych wydarzeniach. Sprzedaje swe rzeźby, a jego specjalnością są noże wyrabiane na indywidualne wyłącznie zamówienia.
reklama

Każdy zresztą z nich niepowtarzalny w swej formie. „Łysy” jest artystą w pełnym znaczeniu słowa, ale mało kto wie, że w Bieszczadach zaczynał od przygody z pilarką.

„Łysy”, co był kiedyś drwalem

Przyjechał tu w 1982 roku w stanie wojennym jako specjalista rzemieślnik od wyrobów skórzanych, więc bez trudu znalazł pracę w Nadleśnictwie Stuposiany w parku konnym w Pszczelinach jako rymarz. Łatał i przerabiał końskie uprzęże, aż postanowił się usamodzielnić i po skończonym kursie drwala motorniczego, dostał swoją pilarkę PS 180, robioną w Dolpimie w jego rodzinnym Wrocławiu. Trafił do leśniczego Drzazgi na Widełkach, gdzie przepracował kilka lat, ale miał też kilkumiesięczną przygodę z pracą na Siankach. 

Ludzie Bieszczadu Adam "Łysy" GilinczewskiAdam "Łysy" Glinczewski/fot. fb E. Marszałek

Pamiętam, że wśród drwali był swego rodzaju rodzynkiem – mówiono o nim „intelektualista”. Wyniósł sporo wiedzy i zainteresowań z najlepszego wrocławskiego technikum, do którego uczęszczał. Nic dziwnego, że łatwiej mu było pogadać z leśniczym o książkach i filmach niż z drwalami o pozyskanych kubikach.

- Frycowe jednak musiałem zapłacić, bo ten światek wozaków i pilarzy początku lat 80. był dosyć zamknięty, a nie wszystkiego przecież uczyli na kursie, czasem trzeba było uderzyć z prośbą do jakiegoś leśnego wyjadacza. Od takich właśnie uczyłem się pokory wobec lasu – wspomina Adam Glinczewski. 

Na pierwszą jesień wygnało go na Sianki do roboty, gdzie leśniczy Drzazga miał „kolonię” swego leśnictwa i do uprzątnięcia 200 hektarów poklęskowej świerczyny. 

Czwarta nad ranem…

-To był dla mnie trudny czas, wstawałem o czwartej rano, by pierwszym autobusem z Czarnej dotrzeć do Stuposian, skąd osinobusem „Pełdiak” wieziono całą grupę na Sianki. To było ponad półtorej godziny jazdy w jedną stronę.

Przez całe dnie ścinał podsychające świerki, rżnął w metry, składał w stosy papierówkę. Wiosną korował ją na biało, jak mówili „na miazdze”. Dochodził w tym do wielkiej wprawy i już nikt nie mówił, że Łysy jest słaby w lesie. 

– Gdy wydawało mi się, że już wszystko umiem, spotkała mnie dramatyczna przygoda. Zdarzyło się to tęgą zimą, pracowałem wtedy nad Rzeczycą, podczas przerzynki kłód bukowych ładowanych na Steyera. Pękł przewód hydrauliczny, co spowodowało, że chwytak wypuścił z wysokości 4-5 metrów kloca na 2 kubiki, a ten odbity od mygły, toczył się, toczył prosto na mnie. Śmierć zajrzała w oczy, bo pewnie przygniótłby mnie i zwałkował, gdyby nie wysoki śnieg, w który się wgniotłem. Poczułem tylko lekkie muśnięcie po grzbiecie i łoskot cichnący, gdy kloc skrzyżowany z innym zatrzymał się. Kierowca i operator byli bladzi. Podobno, jak mi powiedział kierowca, krzyknąłem jeszcze „ładny ch..!” 

Doświadczenia nabierał głównie samodzielnie, bo najczęściej pracował w pojedynkę, więc nie miał nawet pomocnika, który by mu tyczką drzewo ścinane ukierunkował. Wymyślił wtedy kutą kotwicę z kilkunastometrową linką, która zarzucona na wyższą gałąź i zadzierzgnięta, pozwalała obalane drzewo zmusić do upadku w żądanym kierunku. 

- To była dość tęga kotwica, miała z półtora kilo, więc śmiali się ze mnie, że idę do lasu jak na wieloryba, ale skuteczność tego rozwiązania wciąż pozostaje moim nieopatentowanym wynalazkiem – wspomina Łysy.

Bardzo dbał zawsze o narzędzia, do dziś podziw budzą mistrzowsko oprawione siekiery, z „czule” zabezpieczonym trzonkiem, owiniętym dratwą. 

Nie umiał nigdy marnować czasu. Gdy lało, wiało albo gdy mróz sięgał 30 stopni, siadał na zydlu w swym warsztacie i rzeźbił. Diabełki czy świątki, płaskorzeźby, sprzedawane turystom dawały również godziwy zarobek. Nie unikał robót „politycznych”, jego dziełem był potężny kilkunastometrowej długości magazyn chłodnia na sadzonki w leśnictwie Widełki. Zbudował go wyłącznie przy użyciu pilarki. Za zarobione wtedy pieniądze kupił działkę w Czarnej i zaczął budowę domu.

Tabliczka ze schroniska w UG/fot. fb E. Marszałek

Skąd Ustrzyki Górne w Czarnej Górnej?

W 1986 roku podjął się tęgiej „politycznej” roboty – rozbiórki częściowo spalonego schroniska w Ustrzykach Górnych. W umowie miał, że przydatne fragmenty drewna może zabrać na własność. Z niego właśnie zbudował swoją nową pracownię, której klimat znają bieszczadnicy. Nic też dziwnego, że widnieje na niej tabliczka emaliowana z napisem „Ustrzyki Górne 1” , jaka wisiała kiedyś na starym schronisku. 

- O takie drobiazgi trzeba dbać – podkreśla „Łysy” rozglądając się po swym królestwie. – Zazdroszczą mi znajomi, że mam zapewnione życie towarzyskie, bo rzeczywiście, gdy ktoś przyjeżdża, siadam w tej swojej kanciapie, która już się ledwo trzyma, ten wyciągnie piwo, ten opowie ciekawą historię, ja sobie rzeźbię, czas płynie bardziej po ludzku…

ZOBACZ TAKŻE:

Dłutem, gitarą i piórem

Od lat obok dłuta do rąk przyrastała mu gitara. Kiedyś śpiewał cudze piosenki, dziś przeważnie własne kompozycje do własnych tekstów. Wśród nich „Wozaka blues” jest już znanym bieszczadzkim przebojem. Inspirację dał znany niegdyś wozak, Józef Kandela. 

- To był jedyny znany mi wozak, który około południa pytał konie, czy chcą dalej robić. Jak powiedziały, że nie, zjeżdżał do stajni. W moich piosenkach ożywają tacy ludzie lasu sprzed lat, których poznałem i podziwiałem – zaznacza „Łysy” – Uważam, że oczywistą powinnością jest ocalenie i pokazanie współczesnym klimatu tamtych Bieszczadów, które wciąż noszę w sobie. Śpiewam na przykład o Marysi, sklepowej w Stuposianach, jedynej sprzedającej denaturat na kieliszki. Jest motyw drwala karateki idealisty, jak również o drwalu dżezmenie, który „zdradził psa”. Jest też opowieść o dniu wypłaty, gdy „w kieszeniach grubo od pieniędzy” …

To są niesamowite historie, wyłącznie bieszczadzkie, o których śpiewa drwal artysta z Czarnej. Glinczewski dość często idzie pod prąd, choćby z piosenką: „W Bieszczadach nie ma aniołów, ktoś wcisnąć chce wam kit”, a polityków unika, jak picia denaturatu. Jeśli spotkacie go, może opowie wam, jak pił żołądkową gorzką z prawdziwym niedźwiedziem.

 

reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama