reklama
reklama

"Nic tylko usiąść i wołać z połoniny...". Na wieczny dyżur odeszła Elżbieta "Miśka" Misiak-Bremer

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor: | Zdjęcie: GOPR Bieszczady

"Nic tylko usiąść i wołać z połoniny...". Na wieczny dyżur odeszła Elżbieta "Miśka" Misiak-Bremer - Zdjęcie główne

foto GOPR Bieszczady

Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Aktualności Na wieczny dyżur, na niebieskie połoniny odeszła Elżbieta „Miśka” Misiak-Bremer. „To, co mi zapisało się w pamięci pod hasłem wołanie z połonin, było najbardziej dosłownym wołaniem, właśnie z Połoniny Wetlińskiej przed blisko półwieczem” – możemy przeczytać w jednej z książek Edwarda Marszałka.
reklama

Wczoraj, ratownicy Bieszczadzkiej Grupy Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego poinformowali o śmierci Elżbiety Misiak-Bremer. „Miśka”, bo tak mówili o niej najbliżsi, była dziennikarką, działaczką opozycji demokratycznej w latach 80. oraz ratownikiem ochotnikiem w stanie pozasłużbowym. Pracę w GOPR rozpoczęła 28 marca 1966 roku. Na przestrzeni lat przepracowała społecznie w górach ponad 3000 godzin, z czego większość na dyżurach pod Tarnicą. W latach 1966-1970 prowadziła schronisko PTTK w Wetlinie.

Wspomnienia śp. Elżbiety Misiak-Bremer w „Wołaniu z połonin”

Jedną z części drugiego tomu książki „Wołanie z połonin” autorstwa Edwarda Marszałka, są wspomnienia śp. Elżbiety Misiak-Bremer. Opowiedziała ona między innymi o pewnym niedzielnym, rodzinnym spacerze, który zmieniał się w prawdziwą akcję ratunkową.

To, co mi zapisało się w pamięci pod hasłem wołanie z połonin, było najbardziej dosłownym wołaniem, właśnie z Połoniny Wetlińskiej przed blisko półwieczem. Pamięć nie zachowała wszystkich szczegółów tej lutowej niedzieli, ale że był to luty wynikało z zapamiętanej długości dnia. Że była niedziela, wynikało z faktu, że przyjechał do domu mój mąż, Bronek, który pracował wtedy przy budowie drogi w bardzo dziewiczym terenie, dzisiaj przebiegającej nad Zalewem Solińskim. Pewnego razu z Bronkiem i Kazkiem Osieckim wybraliśmy się na niedzielne narty na Połoninę Wetlińską. Śnieg był wyjątkowo ciężki, jego głębokość dawała się mocno we znaki przy podchodzeniu. Wtedy w górach nie bywało tak wielu ludzi, żeby było komu wydeptywać ścieżkę. Nie pomnę, czy byliśmy umówieni na górze z kimś znajomym, czy mieliśmy jakieś plany sportowe albo towarzyskie. Jak, skąd i dlaczego na podszczytowej polance spadającej w kierunku Nasicznego, w tak zwane kotle, znalazła się nas grupka usiłująca wykonywać skręty w tym bardzo nieprzyjaznym śniegu? Okazało się, że ten śnieg był nie tylko mało przyjazny, ale wręcz wrogi tak dalece, że jednej z dziewczyn złamał nogę

- czytamy w „Wołaniu z połoniny”.

Epoka bez nowoczesnych sprzętów

Śp. Elżbieta „Miśka” Misiak-Bremer wspomina o epoce, gdzie pojęcie telefonu komórkowego nie istniało nawet w wyobraźni. Łączności nie było wówczas żadnej, tak samo, jak i apteczki.

Beztroskie południe na Połoninie Wetlińskiej zmieniło się w prawdziwą akcję. Wtedy jeszcze na górze chyba nie było dyżurki, nie było też akurat Lutka. Ale tobogan i szyny do unieruchomienia nogi były. Kazek z Bronkiem poszli na górę, żeby ściągnąć tobogan. Wtedy o lekkich i wygodnych akiach jeszcze nie słyszeliśmy. A drewniany tobogan był ciężki i trudny do manewrowania w lesie. Ja czekałam z zamarzającą dziewczyną. Kazek wrócił z tym toboganem i szynami, a Bronek poszedł na dół do Wetliny, żeby zawiadomić Karola Dziubana, naczelnika GOPR i zorganizować transport poszkodowanej do szpitala. Dobrze pamiętam opatrywanie tej nogi, bo miałam jeszcze świeżo w głowie kursowe nauki pierwszej pomocy. I słowa lekarza czy lekarki wbijane nam do głów, że jak nieprawidłowo usztywni się złamaną kończynę, to przy dłuższym transporcie może dojść do późniejszej niesprawności stopy

- czytamy.

„Miśka” w swoim wspomnieniu przypomina, że wówczas zdecydowali się na transport w kierunku Nasicznego. Tam też gaz-em miał pojawić się Karol Dziuban. Nie pamiętała, co zrobili z nartami – czy mieli je na toboganie, czy zostawili na górze, bo o tym, żeby zjeżdżać w lesie na deskach, nie można było nawet pomyśleć.

Po tylu latach pamiętam ten transport do Nasicznego jako piekielnie trudny. Szczęście, że wtedy jeszcze buty narciarskie były ze skóry, sznurowane i miękkie. Na dole tobogan z połamaną panną trzeba było przenieść przez potok. We dwójkę. Pamiętam, jak Kazek spojrzał na moją mizerną postać i warknął coś, co zabrzmiało dostatecznie mobilizująco. Przenieśliśmy. Naczelnik przyjechał gazikiem. Poszkodowaną zabrał. A my poszliśmy pieszo z Nasicznego do Wetliny

- dodaje we wspomnieniach zawartych w „Wołaniu z połoniny”.

W książce dyżurów pozostał krótki zapis: 11 lutego 1968 roku, Połonina Wetlińska, w godzinach popołudniowych uraz nogi, transport Moniki R. w toboganie do Nasicznego.

Miłe spotkanie po latach

Wiele, wiele lat później, w czasie letniego namiotowego dyżuru pod Tarnicą, od przechodzących turystów, Elżbieta Misiak-Bremer dowiedziała się, że jakaś pani ją szuka. Pod Tarnicę nie dotarła, ale parę dni później doszło do spotkania w Ustrzykach Górnych.

Pani okazała się właśnie tą dziewczyną, która przed laty złamała nogę pod Połoniną Wetlińską. Zapamiętała mnie życzliwie, bo wtedy, kiedy dotarła do szpitala, lekarze jej powiedzieli, że mój opatrunek ocalił sprawność jej nogi. I gdy pani znalazła się w Bieszczadach, to szukała mnie, nie znając nazwiska. Ale znalazła dzięki temu, że bab w GOPR tak wiele nie było.

źródło: GOPR Bieszczady, "Wołanie z połonin" Edward Marszałek

reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama