W cieniu cerkwi św. Michała Archanioła w Kulasznem, na cmentarzu otoczonym wzniesieniami, znajduje się jeden z najbardziej charakterystycznych grobów w tej części regionu. To miejsce spoczynku Andrzeja Wasielewskiego, znanego jako Jędrek Połonina, bieszczadzkiego wagabundy, rzeźbiarza, malarza i poety.
Na jego nagrobku znajduje się nietypowy krzyż – zrobiony z podków końskich. Został on wykonany przez Janka „Betona” Mazura i nawiązuje bezpośrednio do zamiłowania artysty do koni, które towarzyszyły mu przez całe życie. Podczas pogrzebu Jan Mazur, łamiącym się głosem, zaintonował przy dźwiękach gitary: „On zawsze mówił prosto w oczy, że kląć nie trzeba na ten świat, że można leżeć nawet w błocie i patrzeć na niebo pełne gwiazd”. Na kamiennym nagrobku wyryto również słowa: „Słuchałem pieśni strumienia, wycinanej czekanikiem na kamieniach”.
Ostatnia droga bieszczadzkiego artysty
Andrzej Wasielewski zginął tragicznie 4 września 1995 roku. Wracał wówczas z „hulanki” i dotarł już do dworca kolejowego w Komańczy, gdy nagle postanowił wrócić do knajpy, którą wcześniej opuścił. Tamtego dnia został potrącony przez samochód prowadzony przez pijanego kierowcę. Opis jego pogrzebu znalazł się w książce Andrzeja Potockiego „Majster Bieda, czyli Zakapiorskie Bieszczady”.Jak żeśmy odprowadzali go na cmentarz, po niebie żałobny granat chmur od Wielkiego Działu jak śmiertelny całun ciągnął się za nami. A jak żeśmy nad jego trumną stali, jastrząb zatoczył koło nad cmentarzem, jakby wypatrywał Jędrkowej duszy, ulatującej w niebiosa. Daleko na krawędzi widnokręgu rozległ się grzmot burzy niby tętent spłoszonego przez biesy tabunu koni, przeganianych z połoniny na połoninę. Jeszcze tyle piwa mogłeś wypić, tyle drewna w anioły przemienić, kałuż rozchlapać, koni ujeździć, kapeluszy zgubić... Jędrek...”
Żył jak chciał. „Rzucił wszystko i uciekł”
Andrzej Wasielewski urodził się 1 lutego 1949 roku w Górznie. Kształcił się w Brodnicy, jednak – jak wspomina jego matka, Maria Wasielewska – już jako dziecko uciekał z domu, choć zawsze wracał. Trzy miesiące przed maturą zdecydował się uciec po raz kolejny, tym razem na dobre. W Bieszczady trafił jako siedemnastolatek, w 1966 roku. Początkowo nie zdawał sobie sprawy, że właśnie tam znajdzie swoje miejsce na Ziemi. Zachwycił go nie tylko krajobraz, ale również zakapiorski styl życia. To tu narodził się Jędrek Połonina, artysta, włóczęga i symbol bieszczadzkiego ducha.
Człowiek gór i wolności
Jędrek nigdzie nie osiadał na dłużej. Mieszkał w wielu miejscowościach – w Glinnem, Orelcu, Solinie, Terce, Krempnej, Wetlinie, Lesku, Zagórzu, a ostatni przystanek znalazł w Kulasznem. Przez krótki czas był pierwszym komisarzem Bieszczadzkiej Galerii Sztuki „Synagoga” w Lesku, funkcję zaproponował mu Andrzej Potocki. Po trzech miesiącach zrezygnował.
Fot. Kamil Mielnikiewicz
Był artystą wielowymiarowym – rzeźbiarzem, malarzem, rysownikiem. Jego prace, zarówno sakralne, jak i świeckie, trafiły do rąk prywatnych kolekcjonerów oraz do kościołów. Rzeźba Ostatniej Wieczerzy oraz stacje Drogi Krzyżowej jego autorstwa znajdują się w kościele w Średniej Wsi. Zasłynął też jako pierwszy rozpoznawalny bieszczadzki kowboj – jeździł konno, w kapeluszu, przemierzając Połoninę Caryńską i Połoninę Wetlińską, często odwiedzając schronisko prowadzone przez Ludwika Lutka Pińczuka.
Życie między sztuką a włóczęgą
Jędrek Połonina miał przyjaciół wśród artystów w całej Polsce. Podróżował, bywał w domach aktorów, poetów, malarzy. Według przekazów, Magda Umer odesłała go z powrotem w Bieszczady, gdy zbyt długo gościł w jej warszawskim mieszkaniu. Przyjaźnił się z Wojtkiem Bellonem – wspólnie śpiewali przy ogniskach i wędrowali. W swoim ostatnim domu w Kulasznem tworzył nietypowe instrumenty, a w tym między innymi organy z łodyg dzięgielu, które miały grać dla wiatru „na lutni Pana”. Nieustannie rzeźbił – anioły, madonny, sceny religijne, a także barwne obrazy bieszczadzkich cerkwi. Jego prace „rozchodziły się po szerokim świecie i budziły zachwyt”.
Fot. Ewa Wójciak
Był w Bieszczadach i dla Bieszczadów człowiekiem wyjątkowym. Żył jak rock’a'rollowcy – z dnia na dzień, imprezując na całego przy każdej nadarzającej się okazji. Kochał piosenki Wołodi Wysockiego, ale jeszcze bardziej kochał alkohol. I kobiety. I konie. I psy. Przeszedł przez życie gwałtownie i szybko jak wiosenna burza (…) W swoim ziemskim jestestwie wpisał się w Bieszczad mitem kowbojskiego włóczęgi. Zamiast winchestera miał przytroczone do siodła rzeźbiarskie dłuta. Cudował nim świętych Pańskich albo i samego Boga z mateczką Maryjką. Jedni widzieli w nim zwyczajnego pijaka, inni genialnego artystę, a on nie zważając na to upadał i podnosił się, gubił kapelusze i sięgał po aureole
– pisał o nim Andrzej Potocki w „Majster Bieda, czyli Zakapiorskie Bieszczady”.
Komentarze (0)