W tym roku przyjedzie po raz trzynasty – koniecznie odpukać – i pewnie nie ostatni. Gdyby istniała taka godność, hm PL Anna Staśkiewicz byłaby dziekanem korpusu kwatermistrzów Operacji „Bieszczady-40”.
Nie lubi mówić o sobie, a nawet o tych spędzonych pod Otrytem latach. - Zwykła instruktorska praca, tyle że w Bieszczadach. Podjęłam się tego, bo nie miał kto jechać i tak jakoś zostało. – Zastanawia się chwilę, czy naprawdę jest seniorką wśród kwatermistrzów.
– To sygnał ostrzegawczy, że trzeba odejść – stwierdza stanowczo, ale nie brzmi to przekonująco. Podobnie jak „uroczyste oświadczenia” innych zdeklarowanych bieszczadników. Anka czuje się jedną z nich. Ma w tym gronie wielu dobrych znajomych, ale ciąży na niej kompleks postaci z drugiego planu. Dlatego wątpi, czy jej doświadczenia i refleksje mogą się komuś przydać.
O Bieszczadach
O Bieszczadach mówi z sympatią, ale bez emfazy, tak charakterystycznej dla części przyjeżdżających tu instruktorów. – Teren naszej stanicy jest wymarzonym miejscem do obozowania: wielkie płaskie polany, wokół prawdziwy świerkowy las a nie zdziczałe olchy, szeroko rozlany San, cisza i spokój, mimo że do obwodnicy blisko. Trawa jest tu wyjątkowo bujna. Musimy ją kosić przed przyjazdem harcerzy. A po likwidacji obozu obsiewamy wszystkie wyłysiałe miejsca – dodaje tonem praktycznego gospodarza.Anka nie traktuje poważnie bieszczadzkich bajerów: - Tyle lat tu jeżdżę w różnych porach roku, a nigdy nie widziałam nawet wilka. Zając, wiewiórka, czasem sarna, ale niedźwiedź? Chyba tylko w gawędzie przy ognisku. Nawet żmije spotyka się rzadko, chociaż miejscowi nazywali nasz teren obozowy „Żmijową Polaną”. Dla Anki najważniejsi w Bieszczadach są ludzie: - Tacy Drewniakowie z Lutowisk pomagają nam od pierwszych chwil Operacji. Zawsze można się u nich zatrzymać, przenocować, skorzystać z telefonu, zasięgnąć informacji o miejscowych układach. Jest jeszcze wielu innych życzliwych, od których prowadziliśmy prąd i wodę, u których wynajmowaliśmy kwatery i awaryjnie stawialiśmy obozowe lodówki – mówi z przekonaniem „pani ze Smolnika”, niepomna już drobnych zatargów sprzed lat.
O sztuce obozowania
O sztuce obozowania wie bardzo dużo. Wyrastała w hufcu, który dzięki nieodżałowanemu Jankowi Dymarskiemu słynął w kraju z oryginalnych konstrukcji namiotowych i funkcjonalnego sprzętu obozowego. Stanica w Dwerniczku została więc wyposażona tak, że trudno znaleźć jej równą w Bieszczadach. – W dalszym ciągu używamy tych namiotów, które przywieźliśmy tutaj 12 lat temu – mówi z dumą. – Znakomicie zdały egzamin w bieszczadzkich deszczach i błotach, choć trzeba przyznać, że wiele też zawdzięczamy wyjątkowemu położeniu obozu. Polany są równe jak stół, woda wsiąka szybko, las chroni od wiatru.Test na niezawodność i funkcjonalność sprzętu jest w Bieszczadach surowszy niż gdzie indziej. – W pierwszym roku Operacji mieliśmy tutaj kuchnię polową kupioną w CSH. Jak zdrowo popadało, lało się i do kotłów, i na plecy gotującym. Zdecydowaliśmy od razu: budujemy kuchnię według wypróbowanego projektu – wspomina Anka. Wybudowali nie tylko kuchnię, ale wiatę nad stołówką, magazyn sprzętu, magazyn żywności, umywalnię, szambo, osadnik na ścieki z kuchni. Niezdrowy rozmach czy zmysł praktyczny? – Zrozumie to każdy, kto zna Bieszczady i ma wyobraźnię – argumentuje druhna kwatermistrz. – Sprzęt się nie niszczy w transporcie, żywność nie psuje, warunki sanitarne nie spędzają snu z powiek i nie zanieczyszczamy Sanu – kończy wyliczankę.
O moście
O moście tyle już powiedzieli i napisali, że nie warto do tego wracać – broni się zawzięcie. – Od początku było wiadomo, że most musi stanąć, bo te świetne tereny obozowe leżały właśnie za Sanem. - W pierwszym roku, kiedy wszyscy byli skłonni pomagać harcerzom, zbudowali go żołnierze. Stał jeden turnus. Wezbrany od gwałtownych opadów, rwący San zniszczył go w kilka godzin. Po staremu więc przeprawiali się w bród albo przez łąki, kilkakrotnie dłuższą drogą. Anka pamięta dobrze, jak całą żywność przenosili na drugą stronę systemem „podaj cegłę”, stojąc w wodzie powyżej kolan. W następnym roku postanowili wiec most zbudować sami, odwołując się do tradycji pionierki obozowej. Wyszło cudo budzące powszechny podziw… aż do kolejnej wysokiej fali. Nie pomogły całodobowe warty na moście i umacnianie przęseł kamieniami. San trzykrotnie zrujnował ich pracę. Musieli podjąć decyzję: opuścić to miejsce albo zrobić most z prawdziwego zdarzenia. Bez wahania wybrali to drugie, świadomi, że mogą liczyć na sosnowiecką RPH. I powstał most. Dla jednych wspaniały, dla drugich szokujący w bieszczadzkim pejzażu. – Dla mnie most to miesiąc harówki, starań o transport, materiały i wyżywienie dla iluś tam fachowców – wspomina z niechęcią Anka. – Ale dobrze, że go postawiliśmy – dodaje szybko – to miejsce warte jest każdej ofiary.
O kuchni
O kuchni stanicy w Dwerniczku głośno jest na Operacji. Redakcyjna koleżanka opowiadała, że były tam na obiad pieczone indyki, podczas gdy na innym obozie łykano kluski z dżemem. W jadłospisie obozowym spotkać można wymyślne zupy, kurczaka w galarecie, rolady, befsztyk tatarski, flaczki, śląskie kluski, sałatki jarzynowe, smakowite desery. – To zasługa pani Basi, szefowej kuchni, która na co dzień pracuje w przedszkolu i potrafi z niczego wyczarować świetne potrawy – mówi skromnie Anka. Swój udział w organizowaniu tego sumuje krótko: - Trzeba mieć wyobraźnię pani domu z epoki kryzysui chęć pomatkowania nastolatkom o wilczych apetytach. Nawet jeśli przywieźli pieniądze, nie mają tu szans dokupienia żywności. Dlatego muszą być karmieni do syta, po domowemu, z gorącą kolacją, deserem, owocami. Moim zdaniem na obozie najważniejsze są posiłki, resztę można ułożyć przy odrobinie inwencji – stwierdza obrazoburczo seniorka bieszczadzkich kwatermistrzów.
O czarnym dniu
O czarnym dniu wolałaby nie wspominać, ale jeżeli wymaga tego historia Operacji, opowie. Wróciła z jakiegoś objazdu tuż przed obiadem i zastała w stanicy 50 chorych, leżących w namiotach z objawami ostrego zatrucia. – Obozowy lekarz miota się między nękanymi torsjami i biegunką, popłoch w kuchni, obiad nietknięty a kucharki popłakują. Spojrzałam na te biedne dzieciaki i po raz pierwszy od początku Operacji rozryczałam się, ale krótko, bo trzeba było zawiadomić sanepid. Przyjechali bardzo szybko. Dochodzenie, badanie każdego produktu w magazynie, wody, stanu sanitarnego. Wszystko było w porządku. Kiedy powiedzieli, że to nie tylko u nas, bo zatruli się także harcerze z Krakowa, wstyd powiedzieć, odetchnęłam z ulgą. Powodem był biały ser. Na szczęście nikt nie trafił do szpitala.
O kwatermistrzach
O kwatermistrzach mówi Anka z troską i goryczą: - Przyjeżdżają w Bieszczady 18-latki bez żadnego doświadczenia kwatermistrzowskiego, bo wydaje im się, że zamawiać i odbierać żywność każdy potrafi. Centralne zaopatrzenie to duża wygoda, ale tylko dla ludzi z wyobraźnią, świetnie zorganizowanych, planujących całotygodniowo. Zapomnisz o jajkach, to dostaniesz je dopiero za tydzień. Podobnie z solą, cukrem, mąką. Nieprzezorni gonią później samochodem stanicy do odległych Ustrzyk czy Leska i kupują drożej. Tymczasem przy zbiorowym żywieniu liczy się każda zaoszczędzona złotówka. Do kwatermistrzostwa podchodzimy za lekko, kierując się zasadą: jakoś to będzie. Zbyt często zapominamy, że na tej funkcji, bardziej niż na jakiejkolwiek innej, ważna jest niezawodność. Od opłacenia polisy ubezpieczeniowej i przeglądu samochodu zaczynając, na zakupie soli i włączeniu lodówki kończąc – sumuje bieszczadzkie doświadczenia Anka.Autor: Wanda Pilawska („Motywy” nr 29/1986)
Hm Anna Staśkiewicz była kwatermistrzem stanicy
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.