Nie znałem go dobrze, ale wiele o nim słyszałem. Skarbnicą wiedzy o losach Józka jest dla mnie Edek Marszałek i jego opowieść „Józek od szczęśliwych koni”. Wyłania się z niej historia młodego chłopaka, który zafascynowany opowieścią o Lutku Pińczuku przyjeżdża z Krakowa pod koniec lat 60-tych XX wieku w Bieszczady. Żyje niczym nomad, blisko natury, po swojemu, często pod prąd. Długie włosy, kowbojski sznyt, dzika przyroda, bliski kontakt z dzikimi zwierzętami. I te konie, Józkowy cały tabun. Pozwalał im żyć jak przed wiekami, bez żadnej ludzkiej opieki czy kontroli, co często było mu wyrzucane przez ludzi. Chciał dla nich wolności, jak dla siebie. Wiele lat żył w chacie w Rosochatem, gdzie jedna prycza służyła mu za posłanie, a druga zawalona była mnóstwem książek. Przyciąga turystów, studentów, artystów, miłośników koni i zafascynowanych nim ludzi ze świata, jak Julio znad Gibraltaru. Ima się różnych zajęć - zrywka w lesie, szuflowanie szyszek, odsiewanie nasion, wożenie turystów, czasem zaoranie komuś pola. Poza wolnością były też ciemne strony życia, konflikty z prawem, z ludźmi, skłonność do alkoholu.
Podczas moich bieszczadzkich rozmów jego imię pojawiało się bardzo często. Szczególnie cenię sobie opowieści Maćka Szczerbickiego z naszych Lutowisk, który znał Józka przez czterdzieści pięć lat. Jest coś niezwykle ujmującego, kiedy prawdziwy twardziel mówi „mój Józek”, a w głosie drży przejęcie. Opowiadał o nim historie, czasem trudne do uwierzenia, ale zawsze pełne czułości i autentyczności. To Maciek uświadomił mi, że już nie będzie drugiego takiego Józka.
Fot. Robert Żurakowski
Starsi mieszkańcy Lutowisk pamiętają Józka doskonale. I zgodnie twierdzą: to właśnie lata spędzone w Rosochatem, Polanie i Lutowiskach były najważniejszym okresem jego życia – prawdziwego, wolnego życia.
Postać Józka powraca we wspomnieniach wielu Bieszczadników. Inka Wieczeńska przypomniała niedawno ich piękną rozmowę. Edward Marszałek napisał o nim artykuł ”O Józku od szczęśliwych koni”. Jan Darecki, znany jako Pustelnik Jano, często w swoich książkach wspomina o Józku. Dopiero teraz, po jego śmierci zrozumiałem w pełni, jak bardzo był ważny dla Bieszczadów i jak bardzo Bieszczady były ważne dla niego.
W górach nazywano go różnie: Józek Włóczęga, Tarzan z Bieszczadów, najczęściej „ten od koni”. Bo gdziekolwiek szedł, zawsze obok niego był koń. Czasem kilka. Nigdy więcej, niż było trzeba. Był jednym z ostatnich, którym do życia wystarczał las, woda i ciepły koński łeb o świcie. Jego filozofia była prosta jak deska, a jednocześnie tak bardzo głęboka, że łatwo można było się w niej utopić. Mówił, że koń w boksie jest jak człowiek w garniturze – niby elegancki, ale nieszczęśliwy. Koń to wolność. Nie siodło, nie uprząż. Na oklep. I dusza Józka galopowała przez połoniny, bez ogrodzeń, bez granic.
Nie był święty. Czasem zaklął, czasem przepił ostatnią puszkę mielonki. Ale był prawdziwy. I może dlatego wszyscy go znali, a ci, co nie znali, przynajmniej o nim słyszeli. Mówili: dziwak, pustelnik, wariat. A potem ktoś dodawał, półgłosem: „Ale swoje konie to on kochał, jak mało kto”. I to była prawda. Kiedy tracił wszystko, a życie nie raz odebrało mu i buty, i dach nad głową, nie tracił jednego: wiary. W konie. W wolność. W miłość, na którą czekał latami. W przekonanie, że wolność nie jest luksusem, lecz stanem umysłu. Nikomu nie robił krzywdy. Jeśli już, to tylko sobie. Czasem przychodził do ludzi. Siadał na schodkach, milczał długo. I nagle rzucał jedno zdanie, które wbijało się w duszę jak nóż w deskę. Na przykład „Nie bój się być sam. Tylko wtedy wiesz, kim jesteś”.
Fot. Robert Żurakowski
Dopóki w jego życiu nie pojawiła się Ewa był samotny, ale nie był sam. Bieszczady go znały. Wilki go znały. Konie o nim śniły. I my też, choć może nie zawsze potrafiliśmy to wyrazić. Tęsknimy dziś za jego cieniem... Po pogrzebie zapytałem Ewę, co w nim kochała. Odpowiedziała bez wahania: wolność, wrażliwość i mądrość. Ich historia to piękna bieszczadzka opowieść o miłości dwojga ludzi, którzy odnaleźli się ponownie po wielu latach. W wywiadzie dla Inki Wieczeńskiej Józek wspominał:
W sądzie rozpoznałem tę samą czarną dziewczynę, którą poznałem w Zagórzu prawie 25 lat temu. Nie wierzyłem. Oczy mi zwilgotniały. Zaparzyła mi kawę. Tym razem ona dała mi wsparcie. Zaprosiłem ją do Czulni pod Leskiem, gdzie stacjonowałem z końmi. Tam mieszkałem w tipi. Zaczęliśmy jeździć konno, razem gotować obiady. To, co dla mnie było ważne, zaczęło tracić blask”.
Przeżyli razem ponad dwie dekady. Ewa powiedziała mi „To był najpiękniejszy czas w moim życiu”. Jestem jej wdzięczny, że mogliśmy o tym porozmawiać. I nie ma znaczenia, że ostatnie lata spędzili w mieście, w Sanoku, bo wolność była z nimi. Ona ich połączyła.
Fot. Robert Żurakowski
W świecie, w którym wszystko trzeba mieć, historia Józka przypomina, że czasem wystarczy po prostu być. Choć nie zostawił nic, poza śladami końskich kopyt, zostawił wszystko, co najważniejsze: wolność, miłość do natury, wrażliwość. I pytanie, które zostaje we mnie - czy potrafimy żyć tak, jak chcemy, a nie tak, jak wypada?
Z pogrzebu zwykle wraca się w smutku, w ciszy pełnej zadumy. A ja zamiast żalu, poczułem spokój i wdzięczność. Wdzięczność za to, że mogłem tam być... wśród ludzi, którzy przyszli nie tylko pożegnać Józka, ale też dać świadectwo temu, kim był. Wdzięczność za to, że moim domem stały się Bieszczady – miejsce, które takich ludzi jak Józek nie tylko przyjmuje, ale też rozumie. A spokój? Spokój był w tym, że mogłem potem usiąść pod moimi ulubionymi Delikatesami „Centrum”, zapalić papierosa i między parkującymi autami zobaczyć, jak Józek znowu jedzie konno w stronę knajpy „Pod Żubrem”. Tak po prostu. Jakby czas się zgiął, jakby Bieszczady nie uznawały ostateczności. I wtedy poczułem, że wolność nie umiera. Że jeśli gdzieś w nas była – zostaje.
Bo takie są właśnie te moje krasnoludki...
Komentarze (0)