REKLAMA
Bieszczady, lata 80-te, dwudziestego wieku. Wszystko rozgrywa się w bieszczadzkiej samotni. Pani Grażyna, wspominając tamte chwile, zaczyna od tego, że dostała zaproszenie od Józka (tak nazwanego na potrzeby publikacji).
Krótka znajomość zaowocowała tym, że Józek zaprosił Grażynę do swojego domu w górach. Kobieta udała się tam razem z innym swoim kolegą Markiem.
Nic nie zapowiadało tego, że wspomniana dwójka podróżników zapamięta na lata swój pobyt w Bieszczadach. Było ognisko, wspólna zabawa, poznawanie domku i najbliższej okolicy.
Seria dziwnych zdarzeń zaczęła się drugiego dnia pobytu, kiedy Grażyna była na koniach razem z Józkiem. To wtedy w gospodarza „coś wstąpiło”. Zmienił trasę i poprowadził konie wąskim przesmykiem nad urwiskiem, nic przez ten czas nie mówiąc.
Gdy byli niedaleko domu, nakazał pani Grażynie wracać, a sam gdzieś pogalopował. Wrócił, gdy nadchodził zmierzch. Apogeum, według relacji pani Grażyny, nastąpiło w nocy.
- Skrobanie, które nagle przerodziło się w krzyk, zwierzęcy krzyk! Józek zerwał się z posłania i rzucił się w kierunku gości. Chwilę potem ocknął się, tłumacząc, że miał koszmar, w którym "spadał ze słupa wysokiego napięcia". Był trzeźwy i przepraszał. W końcu się położył. To nie koniec, za chwilę słychać było kroki na górze chatki, uderzenia w ścianę, przewracanie się kogoś lub czegoś. I tak całe czas, kilkadziesiąt minut.
– opisuje kobieta na Onet.pl.
Marek i Grażyna nie wytrzymali, wybiegli z chaty i postanowili noc spędzić w aucie. Z kolei gospodarz leżał nieruchomo i patrzył na nich szklistymi oczyma. Nie reagował zupełnie, nawet kiedy wyszli z izby.
Tam też długo nie mogli siedzieć. W pewnej chwili Marek postanowił, że rozejrzy się wokół domu i na chwilę odszedł. Wkrótce potem przywiązane pod oknem psy przydybały go i dały o tym znak szczekaniem. Wyswobodził się, a kiedy wrócił, powiedział, że w środku znowu dzieje się coś dziwnego.
REKLAMA
W oknach zobaczył jasne, ostre światło. Już pomijając to, że zamiast szyb były koce prawie nieprzepuszczające światła, to przecież nie było tam prądu, a żadna lampa naftowa nie mogła dać takiego blasku – wspominała kobieta. Po ponownym wejściu do chaty Pani Grażyna przekonała się, że z wnętrza domu rzeczywiście bije światło. Wydobywało się ze szpar pomiędzy deskami w drzwiach.
- Policzyliśmy do trzech i otworzyliśmy drzwi. W środku… żadnego światła. Chyba to ja potem zatrzasnęłam drzwi i znowu się pojawiło! Ostre, jakby z 10 jarzeniówek.
– wspomina Pani Grażyna.
Strach u obu przekroczył barierę. Para, nie oglądając się, pobiegła potem ku najbliższej miejscowości. Będąc w domu, próbowali opowiedzieć znajomym o tym, co zaszło, ale spotkali się z niedowierzaniem.
Po latach kobieta dowiadywała się co dalej dzieje się z gospodarzem chaty. Nawet go odszukała, ale on o niczym nie pamiętał.
Co naprawdę się tam wydarzyło i co było źródłem nadprzyrodzonych wydarzeń?
W tradycji ludowej osoby długo przebywające na łonie natury (bacowie, pasterze) uznawani byli za czarowników. Żyjąc w dziczy, wchodzili w bliski kontakt z siłami natury.