Zapukałem, drzwi otworzyły się z cichym jękiem. W progu przywitał mnie gospodarz i zaprosił do środka. W małej przytulnej kuchni na żeliwnym blacie dymił czajnik. To nie jest mój prawdziwy dom - padły pierwsze słowa. Zaczęła się opowieść, która trwała do wieczora.
Po 1945 roku nasiliły się napady banderowców na Polaków. Miałem wtedy 7 lat i doskonale wszystko pamiętam. We wsi w której mieszkaliśmy tylko kilka rodzin to byli Polacy. Resztę stanowili Ukraińcy. Panowała ogólna zgoda. Wszyscy razem pracowali, żenili się i pomagali sobie nawzajem.
Niestety przyszedł czas, kiedy banderowcy postanowili się z nami rozprawić. Z okolicznych wsi dochodziły straszne wieści o mordach dokonywanych przez UPA na Polakach. Strach o własne życie i rodziny nasilał się coraz bardziej. Nikt nie znał dnia ani godziny upowskich ataków.
Schemat działań z reguły był podobny .Przychodzili po północy i zaczynali mordować. Dlaczego nocą? - zapytałem. Dawało to dobrą osłonę, ludzie spali, a noc potęgowała grozę sytuacji. Ojciec postanowił nas chronić. Za wsią stał dwór, który spłonął. Ruiny zarośnięte krzakami i drzewami.
Posiadał jednak swoją tajemnicę. Potężne piwnice, w których można było się ukryć. Co dzień po zapadnięciu zmroku udawaliśmy się tam, by wracać o świcie do domu. Banderowcy mieli świetnie rozwiniętą siec konfidentów, którzy o wszystkim ich informowali.
Wąskie piwniczne okienko maskowane gruzem i gałęziami było naszymi drzwiami. Zawsze ze sobą zabieraliśmy trochę prowiantu na wypadek gdyby przyszło dłużnej tam zostać. Przeczucie nie myliło ojca. Którejś kolejnej nocy obudziły nas krzyki, a potem jęki i płacz mordowanych Polaków.
Do końca życia nie zapomnę tego krzyku. Skuleni w koncie modliliśmy się aby nas nie odnaleziono. Kilkukrotnie banderowcy z pochodniami przechodzili obok naszej kryjówki. Szukali nas bo nasza chałupa była pusta. Nikomu przez myśl nie przeszło, że możemy się ukrywać pod zwałami gruzu.
Trzy dni spędziliśmy w naszym ukryciu w obawie przed upowcami. Wieczorem gdy było już całkiem ciemno rodzice postanowili uciekać. Wraz z dwójką starszego rodzeństwa przemierzaliśmy kolejne kilometry. Nad ranem marsz zakończył się w lokalnym posterunku MO.
Tam rodzice opowiedzieli o dokonanej zbrodni. Dostaliśmy ciepłą strawę, a po południu przewieziono nas do Sanoka. Tam rodzice postanowili o wyjeździe. Tu mogła ich czekać tylko śmierć od banderowskiego topora. W okolicach Lublina mieszkała rodzina ojca i tam też postanowiono się udać.
Po przyjeździe rodzice podjęli prace w miejscowym PGR. Dostali małe, służbowe mieszkanko. Tęsknota za rodzinną ziemią była jednak silniejsza. W 1951 roku postanawiają wracać. Późną wiosną docierają do rodzimej wsi.
Po zabudowaniach nie ma śladu, a samotnie kominy wskazują miejsca dawnych domów. Mama klękła i zapłakała była w miejscu gdzie był próg naszego domu. Udali się na cmentarz. Tam poprzewracane krzyże, zniszczone mogiły... Cóż było robić. Pierwszą noc spędzają w ruinach cerkwi pod gołym niebem.
Następnego dnia udaje im się odnaleźć opuszczoną chałupę pod lasem. Nie spłonęła chyba tylko dlatego, że dosłownie wrastała w las. Kolejne lata to ciężka praca rodziców w lesie. Rodzeństwo wyjechało w świat, rodzice pomarli. A ja zostałem sam.
Długo trwałem w milczeniu. Ciszę przerwało bicie zegara. Trauma pozostała w tamtych ludziach do dziś..To ciężki kawałek naszej historii .Pisany krwią i cierpieniem ludzi. To opowieść człowieka, który przeżył piekło. Łzy w jego oczach na zawsze pozostaną w mojej pamięci.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.