Byłem wzruszony gdy ujrzałem to zdjęcie, nie sądziłem bowiem, że ktoś ten szczegół uwiecznił. Przystanek ten zapamiętałem z wczesnego dzieciństwa, bardzo wczesnego. Mogłem mieć 4 lub 5 lat.
Mały chłopiec i wielkie jesiony
Moja mama chodziła ze mną na spacery w pogodnie dni, zawsze w kierunku nadleśnictwa i mostu na rzece Solince (taką jeszcze wtedy posiadała nazwę). Dwa szczegóły mocno utkwiły w mojej pamięci, wielkie jesiony przy biurze nadleśnictwa i ten przystanek właśnie, Żółta tabliczka z czarną kierownica i napisem PKS, przymocowana do solidnego, betonowego słupka. Mieszkaliśmy wtedy w domu nr 6, tuż obok dzisiejszej "Bazy ludzi z mgły", a w następnym budynku (nr 5), mieścił się sklepik, szkoła podstawowa (jedna sala lekcyjna) i urząd pocztowy.
Poczta z kuchennym aromatem
Urząd pocztowy był bardzo osobliwy, mieścił się bowiem w największym, środkowym pokoju mieszkania pracowniczego (w takim samym mieszkała moja rodzina) i wchodziło się do niej przez prywatną kuchnię, a za urzędem była jeszcze sypialnia. Mieszkała bowiem w tym mieszkaniu z pocztą rodzina jej naczelnika. Interesanci wchodzili więc do urzędu przez ową kuchnię, gdzie na piecu kuchennym gotowały się ziemniaczki, bądź smażyły mielone. Czasami nawet ktoś spożywał obiad. Miejscowi byli do tego przyzwyczajeni, ale turyści nie mogli się temu nadziwić.
Tam gdzie wysiadł Lutek Pińczuk i śpiewali turyści
I właśnie pomiędzy tymi budynkami stał uwieczniony na zdjęciu przystanek. Z tego powodu niemal codziennie tłoczyli się na szosie, nieopodal naszego domu, turyści. Nie było żadnej zatoczki, po prostu stali na poboczu uważając na przejeżdżające pojazdy. Było wesoło, młodzież w kraciastych koszulach, często z gitarami, śpiewała turystyczne piosenki. Ci, którzy dopiero tu przybyli czasami zaglądali do nas by zapytać o możliwość zakupu jakichś produktów, bądź zapytać o nocleg (byle gdzie, mile widziany był nasz stryszek z sianem). Na tym przystanku wysiadł pewnego dnia roku 1963 lub 1964, tego pamiętać nie mogę bo byłem wtedy za młody, Lutek Pińczuk, późniejszy gospodarz w Chatce Puchatka. Kroki swoje skierował do naszego domu. My mieszkaliśmy najbliżej, poza tym tylko w naszym budynku mieszkały rodziny (w pozostałych mieściły się same instytucje państwowe). Zaprzyjaźnił się z moimi rodzicami i potem wielokrotnie nas odwiedzał. Uwielbiał rozmowy z moim tatą, który był człowiekiem oczytanym, poza tym mieli podobne poglądy.
Koniec przystanku - początek zmian
Ten przystanek istniał tylko kilka lat. Postawiony został w 1962 roku, a zlikwidowany w 1968. To miejsce było początkowo najważniejsze. Tutaj była poczta, szkoła, sklep i biuro nadleśnictwa. Jednak gdy powstała nowa droga zaczęto wznosić budynki murowane, nowe sklepy, szkołę, klubokawiarnię i kilka nowych budynków dla pracowników nadleśnictwa. Powstał też prywatny bar na fundamentach dawnego posterunku (w czasie wojny niemieckiego, po wojnie polskiego). Zatem miejsce, gdzie istniał ten przystanek straciło swoje znaczenie i został on zlikwidowany. Jednak jeszcze przez wiele lat zatrzymywała się tutaj bieszczadzka poczta objazdowa.
W Wetlinie nie było wtedy budynku poczty. Kolejne urzędy pocztowe lokowano w budynkach nadleśnictwa. O jednym miejscu (starszym) wspomniałem, kolejnym był budynek sekretarzówki. Gdy biuro sekretarza nadleśnictwa przeniesiono do budynku nadleśnictwa, w opustoszałym biurze urządzono dyżurkę GOPR. Potem pojawił się pomysł przeniesienia tam urzędu pocztowego, gdzie funkcjonował najdłużej. Jednak przystanek nie znajdował się przy poczcie, ale pomiędzy dwoma wspomnianymi wcześniej domami-osadami robotniczymi.
Rolnicze "imperium" sekretarza
Za przystankiem widzimy zabudowania gospodarcze nadleśnictwa, oczywiście będące do dyspozycji sekretarza. Były duże i przestronne w porównaniu z tymi, którymi dysponowały rodziny pracownicze, gdzie można było rozsądnie gospodarując powierzchnią, pomieścić dwie krówki, konia i ewentualnie wygospodarować chlewik. Nad stajenką był mały stryszek, a obok szopa na drewno. Sekretarz dysponował oddzielnie stajnią i oborą, wozownią, stodołą, drewutnią i niezależnym chlewikiem przynajmniej na dwie świnki. Można powiedzieć, że wystarczyłby taki obiekt dla dobrze funkcjonującego gospodarstwa rolnego . Fragment tego obiektu widzimy na zdjęciu. Mieszkańcy sekretarzówki nigdy nie korzystali w pełni z tej budowli, toteż stała się z biegiem czasu dodatkowym magazynem dla nadleśnictwa. Zamiast remontować niszczejącą budowlę, zaczęto rozbierać ją po trosze, aż zniknęła zupełnie. Całość ogrodzona była solidnym, drewnianym płotem, którego fragment widzimy na zdjęciu.
Studnia z najlepszą wodą
Obok szopki (z otwartymi drzwiami) istniała w owym czasie stara, przedwojenna studnia. Na szczęście nie zlikwidowano jej, ponieważ woda była tam wyśmienita, toteż mieszkańcy naszego domu chętnie z niej korzystali. Mieliśmy własne studnie, zadaszone, z solidnych betonowych kręgów, jednak woda nie była tak dobra, a na dodatek z biegiem czasu po kolei zaczynały wysychać. Nowi budowniczowie nie byli już tak blisko natury jak mieszkająca tu od wieków ludność, i nie potrafili wybrać odpowiedniego miejsca do wykopania studni. W owej starej studni omal nie utopił się mój najstarszy brat, który jako kilkuletnie dziecko idąc po wodę z trzylitrową bańką, zagapił się na chmurki i wpadł do wody. Studnia ta nie miała bowiem nadziemnej cembrowiny.
Harcerskie lato i przyjaźń na lata
Na widocznym za stodołą płaskim wzgórzu w latach sześćdziesiątych corocznie rozbijano obóz harcerski. Harcerze pochodzili z Warszawy, podobnie jak ich opiekun, pan Jerzy Zbiegniewski. Zapamiętałem go dobrze, był wysokim, postawnym, łysym mężczyzną, bardzo sympatycznym i rozmownym. Zaprzyjaźnił się z moimi rodzicami, korzystał u nas z kuchni i doświadczenia mojej mamy, która była znakomitą kucharką. W późniejszych latach wielokrotnie nas odwiedzał (już samotnie) i utrzymywał korespondencję z rodzicami.
Śladami dworskiej drogi
Na stoku tego wzgórza widoczny jest ślad starej drogi. Dawniej była to droga dworska, prowadząca do pól dworskich, tych samych, na których obozowali harcerze. Wtedy jeszcze nie było tam ścieżki. Wydeptaliśmy ją później, gdy trzech osadników, w tym moi rodzice, zbudowało na górce nowe domy. Ta droga była dla nas bardzo dogodnym skrótem. Tędy chodziliśmy na pocztę, do sklepów, na lody. Ciekawi mnie czy ktoś pamięta jeszcze znakomite lody produkowane i sprzedawane przez pana Krawca. Za dwie gałki w wafelkach trzeba była zapłacić cztery złote. To niemało, zwłaszcza dla miejscowych dzieciaków, ale cenę usprawiedliwiał ich znakomity, niezapomniany smak. Nie była to już wtedy droga jezdna, jedynie nią chodziliśmy, przy okazji zbierając rosnące przy niej kanie, które smażyła nasza mama.
Gdy pomyślę jak bardzo zmieniła się moja Wetlina, robi mi się smutno, chociaż przecież zdaję sobie sprawę z tego, że zmiany są nieuniknione. Dzięki takim zdjęciom mam okazję dzielić się okruchami wspomnień i wskrzeszać to, co dawno przeminęło.
Tekst: Zbigniew Maj, autor książki "Bieszczadzka Odyseja"
Fotografia została opublikowana przez Zbigniewa Maja na Facebooku, z podaniem źródła: grupa „Rzepedź, Komańcza i okolice. Stare fotografie i nie tylko” (udostępniona wcześniej przez Mariusza Ziemieńczuka).
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.