Powszechnie zwano go tedekiem. Pamiętam te maszyny z przełomu lat 60 i 70. Pamiętam przejażdżkę taką maszyną. Pracował nią w lesie ojciec mojego szkolnego kolegi, Pan Wojtas. Pewnego razu zabrał nas na taką przygodę by zrobić nam przyjemność. Siedzieliśmy skuleni w kabinie, aby nas nie dostrzegł jakiś leśnik. Nie wspominam jej mile, wysoka temperatura okropny zaduch, nieprzyjemny zapach ropy, to wszystko razem wzięte spowodowało, iż odezwała się moja choroba lokomocyjna, przekleństwo mojego dzieciństwa.
Operator takiej maszyny miał możliwość ochłodzić się nieco i dostarczyć do kabiny dawkę dodatkowego świeżego powietrza przez podniesienie przedniej szyby. Szyby te bowiem otwierały się do góry.
Okolice Wetliny, gdzie mieszkałem, obfitowały wtedy jeszcze w piękne, puszczańskie niemal lasy, zwłaszcza na terenie Moczarnego i pod Hnatowym Berdem. Piszę niemal, bowiem na początku lat siedemdziesiątych owe lasy były już mocno przerzedzone. Kloce były ciągnięte na grubych linach lub wciągane grubszym końcem na stalową platformę, zwłaszcza w trudnym terenie.
Ciągnikami tymi głównie podwożono kloce, przeważnie bukowe, do najbliższych składnic, gdzie przy pomocy wciągarek linowych, a później także dźwigów, ładowano je na ciężarówki lub wagoniki kolejki leśnej.
Nie zobaczymy już poczciwego tedeka przy pracy zrywkowej w Bieszczadach. Pamiątką po nich są dziesiątki elementów gąsienic. Na kamienistym dnie potoków, którymi czasami trzeba było pojechać, gąsienice dosyć często ulegały uszkodzeniu (oczywiście nie tylko tam), a uszkodzone części gąsienic przeważnie pozostawiano w miejscu, gdzie naprawiano gąsienice.
Zdjęcie z archiwum Marka Hartmana
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.