Znają Go też jako wytrawnego myśliwego, założyciela zagórskiego Koła Łowieckiego „Świstak”, wielkiego miłośnika bieszczadzkiej przyrody. Znają Go wreszcie jako oddanego społecznika, samorządowca, działającego na rzecz miasta i gminy Zagórz.
Jubileusz 100-lecia urodzin Henryka Pałasiewicza zainaugurowała rodzinna uroczystość. Jakby dla podkreślenia, że rodzina dla Jubilata jest tą najwyższą wartością. Jest bowiem ojcem pięciorga dzieci, córki i czterech synów, dziadkiem ośmiu wnuczek i trzech wnuków oraz pradziadkiem szesnastu prawnucząt! Kto może się pochwalić tak okazałym dorobkiem? Stawili się niemal wszyscy, łącznie z zamieszkałymi nawet w Szkocji członkami młodego pokolenia Pałasiewiczów. Było głośno, radośnie, w czym duża zasługa muzyków pod kierownictwem „Julka”, syna pana Henryka, a także samego dostojnego Jubilata, który błyszczał formą. Z uśmiechem przyjął przerobione „Sto lat” na „Sto lat to za mało, sto lat to za mało, sto pięćdziesiąt by się zdało…”
Urodziłem się w Żubraczem (k. Cisnej) 13 stycznia 1923 roku, jako syn toromistrza kolejki wąskotorowej. Potem ojciec pobudował dom w Nowym Zagórzu i od 1930 roku zostałem mieszkańcem Zagórza. Wierzyć się nie chce, że to już 93 lata…
– zaczyna opowieść swego życia pan Henryk.
Do wybuchu wojny zdążył ukończyć trzy klasy Gimnazjum w Sanoku. Początkiem września 1939 roku, mając 16 lat, zgłosił się jako ochotnik do Strzelców Zagórzańskich, z bronią na ramieniu pilnując mostów na Sanie. Z chwilą zbliżania się Niemców jego oddział uległ rozproszeniu. Uciekając, dotarli aż pod Lwów, jednak postanowili wracać w rodzinne strony. Nocą przekroczyli San, który stał się granicą, jaką dwaj okupanci ustanowili dzieląc Polskę.
Kurierskim szlakiem
- Był to czas, kiedy wielu ludzi uciekało na zachód, przez Czechosłowację i Węgry. Wtedy zaczęły powstawać pierwsze szlaki kurierskie, które wiodły przez nasz dom i domy braci mojego ojca, którzy byli leśnikami. Sporo ludzi przewijało się nasz dom, którzy w drodze do granicy wstępowali, aby coś zjeść i zasięgnąć informacji. Niektórzy potrzebowali, aby ich przeprowadzić przez granicę, wskazać miejsce kolejnego postoju. Tworzyliśmy kurierską rodzinę, sięgającą aż na Węgry, do Stakcina, gdzie działał mój stryj Józef, który był leśniczym.A tak wspomina swoją pierwszą misję kurierską: - „Na dworcu w Zagórzu miałem na kogoś czekać. Hasło rozpoznawcze brzmiało: „zielona koniczyna”. Pojawił się osobnik w wieku około 50 lat. Przyprowadziłem go do domu. Następnego dnia pojechaliśmy pociągiem do Komańczy. Przenocowaliśmy w domu sołtysa i skoro świt ruszyliśmy pieszo przez Osławicę do Maniowa, do domu mojego stryja. Około 1 w nocy podprowadziłem mojego podopiecznego do granicy, pokazując dalszą drogę. Minął jakiś czas i on znów pojawił się w naszym domu, aby podziękować za tamten raz. Stwierdził, że dobrze poznał drogę przerzutu i sam już będzie sobie radził.”
Opowieść przerywam pytaniem: - czy było to niebezpieczne? W odpowiedzi słyszę: - Byłem młody, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Byliśmy polską rodziną pod stałą obserwacją ukraińskich sąsiadów. Pewnej czerwcowej nocy 1940 roku do naszych drzwi załomotali siczowcy. Wyciągnęli mnie z łóżka i kazali się ubierać. Wiedziałem, że jak mnie zabiorą, to już po mnie. Jeden z siczowców ostrzegł mnie, że jak spróbuję uciekać, zastrzeli mnie jak psa. Wykorzystałem moment jego nieuwagi, zdzieliłem pięścią między oczy i popędziłem w stronę lasu. Byłem uratowany, ale do domu już nie miałem powrotu.
Na wschodzie i zachodzie
Wybrał drogę na wschód, zatrzymany przez sowieckich pograniczników. Po nocnych przesłuchaniach w więzieniu w Lesku, uwierzono mu, że uciekł od Niemców i zaproponowano zbieranie informacji o ruchach niemieckich wojsk, o siłach, jakimi dysponują. – Zgodziłem się, gdyż gdybym odmówił, wylądowałbym na białych niedźwiedziach. Sami mi to powiedzieli. Dzięki temu mogłem wrócić w rodzinne strony, gdzie liczyłem niemieckie czołgi, samoloty, po czym wracałem do Ruskich, informowałem ich o tym i znowu wracałem. Tak było kilka razy. Za każdym razem ostrzegałem, że Niemcy się na nich szykują. Nie wierzyli. „Łżesz jak pies! Niemcy to nasi sojusznicy! Nie zaatakują nas!” – mówili.
Zaatakowali. Front zaczął przesuwać się na wschód. Henryk musiał zniknąć. W międzyczasie przeżył śmierć ojca, Jana, co stało się w 1939 roku. Dzięki matce i dobrym ludziom, dostał pracę w niemieckim pociągu roboczym. Dotarł nim do Turki nad Stryjem, gdzie pracował do 1944 roku. Gdy armia niemiecka zaczęła się wycofywać w kierunku zachodnim, wylądował w łagrze pod Kętrzynem, gdzie Niemcy przystąpili do budowy umocnień. Zimą, na przełomie 1944 i 1945 roku, obóz został wyzwolony przez polskie wojsko i Henryk, wraz ze swym kolegą Heńkiem Lubińskim, postanowili wracać do domu.
Jak żyć w czasach pokoju?
Koniec wojny podpowiadał, że trzeba zacząć myśleć jak żyć w pokojowych czasach. Postanowił kontynuować naukę w sanockim Gimnazjum, które ukończył z bardzo dobrymi wynikami. I wtedy jeden z jego przyjaciół, Juliusz Mądry, pochwalił się, że zamierza podjąć studia w Warszawie. – Coś mnie olśniło. Może i ja bym spróbował. Przygotowałem wszystkie dokumenty, a on zdeklarował się, że złożył je na uczelni. Wybrałem Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego. Nie minęło wiele czasu, jak otrzymałem list z pieczątką SGGW, a w nim pismo, iż w wyniku konkursu świadectw, zostałem przyjęty na studia, na kierunek technologia drewna! Ucieszyłem się ogromnie, ale radość ta szybko zgasła, gdy pomyślałem, że nie mam nawet na pociąg do Warszawy, a co dopiero o studiach. Mimo to, postanowiłem jechać.Sześć lat później Henryk ukończył studia, otrzymując dyplom, w którym czytamy: „Henryk Edward Pałasiewicz, urodzony 13 stycznia 1923 roku, w latach 1946-1952 odbył studia wyższe na wydziale technologii drewna i uzyskał stopień inżyniera technologii drewna.” Warszawa 10.12.1952 roku.
Co dalej? To były czasy, że wraz z dyplomem ukończenia studiów, w pakiecie otrzymywało się nakaz pracy. Świeżo upieczony inżynier dostał propozycję podjęcia pracy w Instytucie Budownictwa i Techniki w Warszawie, ale nie odpowiadało mu życie wielkomiejskie. Po raz kolejny w swoim 30-letnim życiu postanowił wrócić w rodzinne strony. – Dostałem nakaz pracy w Zakładzie Nr 2 w Ustrzykach Dolnych. Pojechałem do Ustrzyk, ale okazało się, że nie ma tam żadnego takiego zakładu. Takie to były czasy, zakłamania i obłudy. Od Przemyśla zacząłem poszukiwania pracy, o dziwo z powodzeniem. Dostałem pracę w tartaku w Lesku-Łukawicy. W niedługim czasie awansowałem, dostając przeniesienie do tartaku w Szczawnem na stanowisko kierownika. Śmiałem się, bo byłem chyba jedynym na całym Podkarpaciu kierownikiem nie posiadającym legitymacji partyjnej. Mile wspominam tamten czas. Żyliśmy w wielkiej zgodzie z tamtejszymi mieszkańcami, wśród nich było sporo Łemków, szanowaliśmy się wzajemnie.
Posiadana wiedza i umiejętności młodego, bezpartyjnego inżyniera musiały się liczyć, skoro zdecydowano się powierzyć mu odpowiedzialne stanowisko kierownika rozruchu Kombinatu Drzewnego w Rzepedzi. Wspomina uroczystość otwarcia, do której mogło nie dojść. – W przeddzień otwarcia runął wysięgnik ogromnego żurawia i zanosiło się, że trzeba wstrzymać otwarcie i przyjazd najwyższych władz partyjno-rządowych. Podejrzewając sabotaż, do akcji wkroczył prokurator. A to był wielki błąd popełniony przy wymianie oleju w żurawiu. Dostałem zadanie: uratować otwarcie! Z pomocą przyszli mi pracownicy Mostostalu, który był jednym z podwykonawców budowy kombinatu. „Panie inżynierze! Dwanaście tysięcy złotych do ręki i przez noc postawimy ten żuraw!” Decyzja mogła być jedna: Róbcie! Udało się!
Wieść o zdolnym inżynierze z kombinatu w Rzepedzi szybko rozeszła się po całej branży związanej z drewnem. Sygnały S.O.S. wysyłali do kraju z Pakistanu polscy budowniczowie kombinatu, którzy wygrali międzynarodowy przetarg na ten kontrakt i nie radzili sobie z materią. – Musi pan jechać ratować sytuację, dowiedziałem się i wiadomo było, że nie mogę odmówić. Poleciałem do tego przedsionka piekła, takie były tam upały. Na miejscu okazało się, że przy budowie popełniono tyle błędów, iż nie ma szans, aby w wymaganym czasie je naprawić. Szybko też zrozumiałem skąd się one wzięły. Otóż większość załogi to byli ludzie kompletnie nie znający się na robocie, członkowie rodzin i znajomi ministrów, sekretarzy, którzy załapali się na wyjazd, bo można było dobrze zarobić. Stanąłem przed dylematem: co zrobić w tej sytuacji? Powiedzieć prawdę? Wiedziałem, że to się może dla mnie tragicznie skończyć. Wyjściem, jakie mi zaproponowano, była decyzja: „doprowadzić do rozruchu, a co się później z tym stanie, to już nie pana zmartwienie”. Pół roku pracowaliśmy nad tym, aby cel osiągnąć. Udało się! Ale ten Pakistan długo mi się śnił po nocach – wspomina pan Henryk.
W niedługim czasie okazało się, że olbrzymi, nowo oddany kombinat w Pakistanie, ma duże problemy z bezawaryjnym funkcjonowaniem, a wieść o kontraktowej fuszerce Polaków szybko obeszła świat. Był moment, że głośno wtedy mówiono o szykującym się kontrakcie budowy kombinatu drzewnego w Peru. Kazano panu Henrykowi szykować się do wyjazdu. Tymczasem odrzucono polską ofertę, a powodem były złe opinie o polskich wykonawcach, jakie wystawili im Arabowie.
W otoczeniu rodziny, pochłonięty przez pasje
Henryk Pałasiewicz jest wzorcowym przykładem, że życie nie kończy się na pracy zawodowej. W tym czasie założył rodzinę, żeniąc się z zagórzanką. To sprawiło, że z energią przystąpił do budowy domu w Zagórzu, wkrótce na świat zaczęły przychodzić dzieci. – Dom wybudowałem, drzewa zasadziłem, syna i to nie jednego spłodziłem. W zasadzie wszystko, czego oczekuje się od prawdziwego mężczyzny – żartuje. Sporo czasu zajmowała mu praca społeczna w samorządzie zagórskim, w którym przez wiele lat sprawował funkcję radnego. Dowodem tego jest medal przyznany mu jako wyraz wdzięczności za pracę na rzecz rozwoju miasta i gminy Zagórz.Ale cóż by to było za życie, gdyby nie pasje. Kochając przyrodę, sporo czasu poświęcił łowiectwu. Będąc jeszcze na studiach założył koło łowieckie „Basior”, którego był przewodniczącym. Potem założył jeszcze dwa, z których ostatnie o nazwie „Świstak” stało się najbliższe jego sercu. Był jego prezesem od początku istnienia (1956 r.) do 1972 roku. Łowieckie tradycje rodziny Pałasiewiczów kontynuuje Jego syn Juliusz, a od pewnego czasu także jeden z wnuków. O ich myśliwskich wyprawach opowiada książka pt. „Galicyjskie łowy” oraz film dokumentalny „Od Komańczy po Góry Słonne”.
Kiedy skończyły się polowania, a funkcje w samorządzie zaczęli przejmować młodsi społecznicy, pan Henryk, chcąc nadal być użytecznym, zamienił garaż na warsztat stolarski i zaczął „dłubać” w drewnie. Jednym z pierwszych jego pomysłów było wykonanie dębowych beczułek na wino, w które postanowił wyposażyć całą rodzinę, a gdy już uporał się z tym, podjął się większych, bardziej odpowiedzialnych zadań. Wprawnej ręki dobrego stolarza potrzebował wznoszony zagórski kościół, do którego potrzebne były drzwi i okna. Nie bał się wyzwania, problem był tylko jeden – jak pomieścić się z czymś takim w stolarni urządzonej w garażu? Było trudno, ale udało się! Tak jak wszystko, co wychodziło spod ręki pana Henryka!
Zagórz pamięta i docenia
O jubileuszu 100-lecia pana Henryka pamiętali włodarze Zagórza. Pewnego dnia pojawili się z zapowiedzianą wizytą w domu, w którym mieszka z synem i synową przy ulicy Mostowej. Z listem gratulacyjnym, bukietem róż i upominkiem stawili się w składzie: burmistrz Ernest Nowak, przewodniczący rady miasta i gminy Czesław Łuc oraz kierowniczka Urzędu Stanu Cywilnego Agnieszka Król.
Dziękujemy Panu za wszystkie dobra całego swego życia, którymi szczodrze dzielił się Pan z innymi. Dziękujemy za patriotyzm i odwagę, gdy w walce o wolną Polskę stawiał Pan na szali swoje życie. Dziękujemy za wkład w rozwój ojczystej przyrody. Dziękujemy za miłość, jaką darzył Pan swą małą Ojczyznę, zawsze do niej wracając, a także miłość do wspaniałej rodziny, którą Pan stworzył. Zagórz za wszystko jest Panu głęboko wdzięczny
– mówił burmistrz Ernest Nowak.
Wręczył też dostojnemu Jubilatowi list z gratulacjami i wyrazami uznania od Premiera RP Mateusza Morawieckiego i Rady Ministrów. Oto jego fragment: „… Mądrość przedstawicieli Pana pokolenia stanowi dla nas wszystkich nieocenioną wartość. Wasze doświadczenia i cierpliwa obecność są dla nas źródłem wiedzy, inspiracji i nadziei, stanowiąc lekcję codziennej wytrwałości, dodając odwagi w życiowych zmaganiach. Organizowane przez Pana misje przerzutowe kurierów Armii Krajowej na Węgry pozostaną niezatartym świadectwem Pana głębokiego oddania Ojczyźnie. (…) W tym szczególnym dniu proszę przyjąć wyrazy głębokiej wdzięczności, a także życzenia wielu kolejnych lat w dobrym zdrowiu i radości. Proszę też zawsze pamiętać o tym, jak cenna jest Pana obecność wśród nas, jak wiele dla nas znaczy.”
Z nostalgicznym uśmiechem wsłuchuje się w te słowa. Pogodny, kochający ludzi, życzliwy dla wszystkich. I takim Go postrzega Rodzina, mówiąc o Nim ciepło: „nasz dziadziuś”, znajomi i cała społeczność zagórska.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.